Dwie zabawne sytuacje z wczoraj:
1. Eirini bardzo się boi malarii i komarów, które ją przenoszą. Nie usłyszała jak komuś strzeliła guma w samochodzi jak jechaliśmy z lotniska, ale usłyszała jak jęknęliśmy przerażeni odwracając się. Eirini mało nie dostała zawału, bo myślała, że w taksówce jest...komar.
2.Rozchodząc się do pokoi zażartowałam, ze kto się spóźni rano na spotkanie stawia wszystkim śniadanie. Ola, która boi sie z kolei problemów żołądkowych (w czym akurat nie jest odosobniona) zrozumiała, że bedziemy jeść węgiel na śniadanie.
Dzisiaj udało się nam spotkać m/w o czasie. Fausto był godzinę wcześniej, my punktulanie a Olę i Eirini obudziłam, więc niewiele się spóźniły. My jedyni mieliśmy właściwie ustawiony czas, bo poszłam w nocy spytać sie na recepcji.
Na sniadanie poszliśmy do przybytku koło dworca New Delhi, ja z Olą zaryzykowałyśmy chleb, pozostali tylko herbatę lub kawę.
Potem poszliśmy na dworzec, gdzie rozegrała się scenka pt" naciągnijmy ich, bo na pewno dopiero wczoraj przyjechali". Facet, który orzeką ludzi podążającą chyba na perony (pewności nie mam dokąd oni szli) podszedł do nas i kiedy usłyszał, ze szukamy kasy dla turystów zagranicznych powiedział nam, że właśnie jest w remoncie. Poradził wzięcie jednej z taksówek, ze specjalnego postoju, bo gdzie indziej z nas zedrą. Wytłumaczył dokąd mamy pojechać aby kupić bilety do Agry. Niby wszystko w porządku, remonty się zdarzają, ale na szczęście mieliśmy przewodnik LP i czytałam o podobnych przypadkach w internecie. Cała historia jest zmyślona po to, żeby ludzi naciągnąć na wyjazd w inne miejsce, które jest biurem podrózy i gdzie te same bilety kosztują dużo więcej. Dzięki wielkie tym, którzy wspomnieli o swoich przygodach z "życzliwymi" rzekomymi pracownikami kolei w tym konkretnym miejscu. To prawda, biuro nie spłonęło, nie jest w remoncie i nie zamknęli go, ale miejscowe cwaniaczki zrobili wszystko żebyśmy do niego nie dotarli. Napierw "życzliwy" i taksówkarze się rozsierdzili jak zobaczyli, ze idziemy w stronę biura, które mieści się po lewej stronie dworca (jeśli się stoi do niego przedem), a potem przypadkowi ludzie starali się nam wmówić, ze na piętrze jest tylko poczekalnia, mimo napisu wiszącego nad ich głowami. Masakra.
W końcu dotarliśmy i po przedstawieniu paszportów i wyłożeniu 75 IRS na osobę bilet, gdzie były nasze dane typu wiek i płeć został nam uroczyście wręczony.
Potem na piechotę, bo wg. mapy nie miało być tak daleko, poszliśmy do Red Fort, jednego z najważniejszych zabytków miasta. Oczywiście okazało się dużo dalej niż przypuszczaliśmy. Sam spacer chociaż przydługi był już atrakcją (przedłużyłam go o jakieś 4 km. pytając się o Lahore Gate, przez którą się wchodzi do fortu i przez to doszliśmy o dzielnicy o takiej samej nazwie). Życie toczy się tutaj na ulicy, każdy coś kupuje, sprzedaje, zachwala, przeszliśmy m.in. przez bazarek z częściami samochodowymi, przyprawami, ubraniami, grami i zabawkami dla dzieci i fajerwerkami.
Wejście na teren fortu to 250 IRS dla obcokrajowców i 10 IRS dla miejscowych. Niby olbrzymia różnica, ale tak naprawdę oni doskonale wiedzą, ze nas na to stać, a miejscowi za podobna cenę woleliby pewnie kupić jedzenia na tydzień dla całej rodziny.
Zanim wejdzie się do fortu trzeba przejść przez bramki jak na lotnisku i dać się przeszukać. Była mała afera z krótkofalówką, którą miałam przy sobie w razie gdybyśmy zgubili się w tłumie, ale na szczęście w końcu łaskawie się zgodzili nas wpuścić (można ewentualnie skorzystać z depozytu).
W forcie z 17 wieku (rzeczywiście z czerwonego kamienia) jest kilka ciekawych budynków i ładne parki. Po fontannach niestety pozostały tylko puste betonowe sadzawki i korytka.
Fausto zaproponował, żeby zobaczyć swiątynię w kształcie kwiatu lotosu, położoną w innej części miasta. Wytargowaqliśmy motorikszę za 150 IRS i początkowo kierowca upchał nas wszystkich do swojego pojazdu. Byliśmy chyba zbyt ciężcy i po kilku minutach zatzrymał kolegę. Upewniwszy się, ze cena bedzie taka sama rozdzieliliśmy się. Tutaj jest opcja tanich przejazdów dla turystów, cena spada nawet do zera, jeśli ktoś da się zawieźć do sklepu w którym taksówkarzowi zapłacą prowizję za przywiezionego potencjalnego nabywcę sari lub pamiątek. Niby nie trzeba niczego kupić, ale sklepikarze robią wszystko żeby do takiej tragedii nie doszło. W cenie naszej motorikszy był jeden sklep z materiałami i sari (miała być bielizna i chłopaki były rozczarowane). Spędziliśmy tam jakieś 10 min. tzn. ja i Ola, bo pozostali uciekli. Najlepsz była Eirini, która wchodząc głośno skomentowała, ze nie ma co oglądać, bo sari i tak kupimy w Kalkucie. Sprzedawcy całą uwagę skupili na nas dwóch i nawet mnie owinęli w sari i przykleili kropkę na czole. W końcu musiałyśmy powiedzieć, ze nic nie chcemy kupić na razie i uciekłyśmy unikając rozczarowanych spojrzeń. Po kolejnych 10 min. w rikszy koleś podjechał pod sklep z dywanami i wrócił po 15 min, jak się już całkowicie znudziliśmy i obfotografowaliśmy jego wehikuł z każdej strony, m.in z Cezarym w roli kierowcy.
Jak juz dotarliśmy do świątyni, to weszliśmy na jej teren tylko dzieki Fausto i Eirini, którzy poprosili zamykających strażników, żeby nas wpuścili . Przez piękne ogrody poszliśmy do świątyni Bahai. wyznawcy tej religii mają 7 świątyń na świecie (pozostałe w USA, Niemczech, Samoa, Australii, Ugandzie i Panamie) i zapraszają wyznawców wszystkich religii na modlitwę. Świątynia jak na nowoczesną budowlę dosyć ciekawa (Cezary nie był zachwycony porównując ją do nowoczesnych polskich kościołów). W środku są tylko krzesła i kwiaty w centralnej jej części. Porządku pilnują wolontariuszw z różnych krajów.
Po wyjściu nie mogliśmy znaleźć motorikszy w takiej samej cenie i w końcu pojechaliśmy prywatnym samochodem za 250 IRS. Do dworca dojechaliśmy już jak było ciemno i głodni poszliśmy do restauracji w której wczoraj jadł Fausto.
Każdy poeksperymentował z zamówieniami, mój palak paneer okazał się strzałem w dziesiatkę (sos ze szpinaku z kawałkami niefermentowanego sera). Jedynie Cezarego posiłek mimo, że nie był w dziale zup i miał zupą nie być zupą się okazał.
Po kolacji pokręciliśmy się po okolicy. Poszliśmy do "Sklepu u Miśka" spytać się skąd i dlaczego taka nazwa. Po minucie konsultacji chłopaki stwierdziły, ze właściciel ma znajomych z ... Rosji. Szybko się poprawili, jak im powiedziałam, ze to po polsku.
Podobają się nam tu ludzie za Zachodu. Po wielu widać, ze znaleźli tu swój drugi dom. Większość ma długie włosy lub dredy i nosi spodnie "z kupą". Widzieliśmy nawet jakąś kobietę ze Skandynawii z trójką małych, bardzo blond, dzieci.
Na konic dnia Eirini miała przygodę na ulicy- jakiś dzieciak metalowych pręcikiem wyciągnął jej aparat z kieszeni spodni. Pobiegła za nim, ale aparat był już w rękach dziewczynki i sekundę później innego chłopca. Na szczęście rzucili go na ziemię. Aparatowi nic się nie stało a Eirini miejmy nadzieję będzie czujniejsza.