Wstaliśmy o 4.30. Poprosiliśmy wczoraj o zamówienie taksówki, która miałaby nas dowieść na dworzec autobusowy. Chłopak na recepcji słysząc nasze pytanie wytrzeszczył oczy, ale powiedział, ze coś załatwi. 2 min. później wrócił z taksówką. Przezornie poprzedniego dnia spytaliśmy właściciela GH-u jaka jest opłata za przejazd i nie daliśmy się naciągnąć na 200 rupii, tylko zapłaciliśmy 150, tyle ile średnio się płaci.
Po 10 min. zajechaliśmy na tzw. Stary Dworzec. Na szczeście w nepalskich jeszcze ciemnościach wypatrzył nas jakiś człowiek, który zaprowadził nas do właściwego autobusu. Pośród kilkudziesięciu zabytkowych wehikułów znalazł nasz, a nawet pokazał nam nasze miejsca (na naszych biletach były numery z tablic rejestracyjnych-klucz do znalezienia właściwego pojazdu). Zabytek produkcji firmy TATA okazał się mieć duże odległosci między siedzeniami, co pozwoliło nam na zmieszczenie się tam z plecakami.
M/w punktualnie pośród okrzyków, ryku klaksonów i niestety bez oczekiwanego błogosławieństwa i czerwnej kropki na czole ruszyliśmy w drogę do Jiri. Autobus w miescie zatrzymywał się wielokrotnie a potencjalni pasażerowie byli zachęcani pokrzykami Dżiri Dżiri!!! Kierowca miał za zadanie tylko kierować. Miał za to 3-ch pomagierów, którzy ładowali ludzi do środka, pakowali bagaże i ludzi(!) na dach, gwizdali i uderzali o autobus sygnalizując mu kiedy ma ruszyć lub stanąć.
Kilka km za miastem zaczęły się góry, autobus od tego mementu aż do Jiri wjeżdzał i zjeżdżał , prawie cały czas balansując nad przepaściami. Na początku wszystko było zamglone, więc nawet nie było widać, gdzie moglibyśmy spaść. Po poranku widoczność się poprawiła , co poprawiło widoki na okolice i pozwoliło ocenić (niestety) jak daleko moglibyśmy spadać...
Bedąc jedynymi nie-Nepalczykami na zatłoczonym pokładzie wzbudzaliśmy powszechne zainteresowanie ludzi wewnątrz i za zewnątrz. Szczególne zainteresowanie wywoływaliśmy robiąc zdjęcia. Myślę, że szczególnie lubili momenty, kiedy zasypialiśmy, bo mogli się przyglądać bez resztek skrępowania.
Po drodze była przerwa na siku na stacji benzynowej i potem na jedzenie. Żadnego nie zaryzykowaliśmy. Zjedliśmy podczas całej podróży mała butelkę pepsi i zjedliśmy 3/4 paczki kokosowych ciastek.
Wg przewodnika najwyższym punktem jaki przekroczyliśmy była wioska na 2500 mnpm.
3 km przed Jiri musieliśmy wysiąść z autobusu (wcale nie takie proste, bo był ciągle szczelnie zapchany) a potem na oczach zgromadzonych (ci co nie wyszli płaszczyli nosy na szybach) wpisaliśmy swoje dane do jakiegoś zabytkowgo zeszytu. Miejsce wyglądało na posterunek wojska lub policji.
Wsiedliśmy z powrotem a tam koło naszych siedzeń już jakimś cudem było 3-ch kolesi, wszyscy kolejnym cudem mieli najtańsze i najlepsze GH-y w Jiri. Wybraliśmy New Everest , ponieważ wspominała o nim wcześniej poznana w autobusie dziewczyna (do jej szkoły przyjezdżają nauczyciele-wolontariusze z UK i USA).
Właścieciel NE współpracował kiedyś z czeską firmą organizującą tu wyjazdy i ujął nas znajomością czeskiego.
Za pokój zapłaciliśmy 100 rupii i na kolację zjedliśmy dal bhat (tradycyjna nepalska potrawa z ryżu, zupy z soczewicy, i pikli). Po kolacji zamówiliśmy chleb tybetański z dżemem na jutrzejsze śniadanie.
"Restauracja" to obszerna kuchnia, gdzie nam się akurat przytrafiło oglądanie porcjowanie kurczaka znad talerza. Tasakiem, na jakiejś podstawce na podłodze. 5 min. po tym jak zamówiliśmy śniadanie córka gospodarza zaczęła mieszać mąkę z wodą...
Oprócz nas jest to para z Nowej Zelandii. Przyjechali to taksówką. My 11 h, oni 8 h. Różnica w czasie nie taka duża, w cenie i atrakcjach na pewno. mają podobny plan jak my, więc się pewnie będziemy spotykać.
Odn. jazdy autobusem to w Lonely Planet przeczytaliśmy "if you are sensitive about being branded a tourist (a my to akurat mamy), or you are a masochist(!), then you can take a Nepali public bus". Hmmm... Wcale nie było tak źle, autor chyba nigdy nie był na Ukrainie i nie przeżył podróży zatłoczoną marszrutką ze szczeknie pozamykanymi oknami.