Z Junbesi wyszliśmy ok. 7-mej. Śniadanie było na 6, zjedliśmy jakąś nieznaną nam jeszcze kaszkę z mlekiem. Po ok. godzinie dosyć łagodnego podejścia doszliśmy do "restauracji" na boku wzgórza o nazwie "Everest View" i jak mówił nasz przewodnik, przy odrobienie szczęścia mieliśmy zobaczyć stąd M. Everest, poz raz pierwszy na trasie. nie zobaczyliśmy Everestu, ale zobaczyliśmy inne wysokie góry, dalekie, majestatyczne, ośnieżone i rzeczywiście wyglądające na wysokie. Piękne, szybko jednak zaszły na nie chmury. Jednak byliśmy "wybrani" bo po półgodzinie, która zeszła nam na piciu herbaty po górach nie było ślady, chmury przykryły je dokładnie. Za przykładem NZ-ów kupiliśmy sobie kawałek sera naka (ser nie jest jaka, bo jak to samiec, a nak to samica). Opuściwszy urocze miejsce zdaliśmy sobie sprawę, że jaków nie widzieliśmy tam w ogóle, za to krów dużo było, podobno jaki są w syższych górach. Zresztą trudno się dziwić, kto chciałby w Himalajach krowi ser, skoro wszyscy dookoła trąbią o jakach, jakkolwiek, był pyszny.
Zjedliśmy też po 2 tutejsze banany w rozmiarach mini, za to smaku doskonałym. Potem zeszliśmy przez wiszacy most do wioski Ringmo, gdzie odpoczywając po morderczym (dla mnie) podejściu przyglądaliśmy się przejściu kilkudziesięciu mułów.
Za wioską, po jakimś czasie doszliśmy do okazałej, ale zapuszczonej stupy. Ciekawie wyglądała na łące pośrodku lasu, być może kiedyś była tam wioska...
Po stromym podejściu dotarliśmy w mlecznej mgle do przełęczy Tragsindo La (3071) z dużym czortenem pośrodku kilku budynków. Tu akurat wypędzali jaki, naki i krowo-naki. Chcieliśmy się napić herbaty, ale wszyscy łącznie z dziećmi byli pochłonięci oglądaniem (ubaw mieli po pachy) jak byk usiłuje wskoczyć na byka. Dostaliśmy w jednym z kramów herbatę i rozglądając się stwierdziliśmy, że miejsce jest trochę jak rodem z "Wiedźmina". Po drugiej strony góry (na drugą stronę przechodzi się przez bramę kani) wstąpiliśmy do buddyjskiego klasztoru, gdzie jeden z mnichów wpuścił nas do środka. W kompleksie przebywa ich obecnie 30-tu, w wieku od 7 do 85 lat.
Zejście do Nhuntala też było męczące, strome i po wielkich kamieniach. W wiosce zatrzymaliśmy się w najlepiej wyglądającym domu, wyboru wilekiego tu zresztą nie było. Oprócz nas i Kiwi zatzrymała się tam para Kanadyjczyków z dziesięcioletnią córką. Kanadyjczycy, sporo chyba po 40-ce, ona na emeryturze ucząca córkę"w domu", on nauczyciel zajmujący się dziećmi z trudnych rodzin. Ptzyjechali do Nepalu po raz 5-ty, na 45 dni. Potem jadą do Laosu, Tajlandii i Kambodzy. Takie półroczne tour po Azji.
Dziawni się nam trochę wydali, dziecko zachowywało się jak dorosła osoba i jak Cezary zauważył terkking musi ją bardzo nudzić. Wieczorem obgadaliśmy sprawę z NZ-mi, którzy też stwierdzili, że cała rodzina jest dosyć dziwna.