Wstaliśmy jak zwykle wcześnie i wyszliśmy na szlak zanim inni trekkerzy wstali (warto tu dodać, że dotychczas inni trekkerzy to byli Angela i Jono a teraz będą ich stada). Droga do Namche jest bardzo malownicza, dosyć długo wzdłuż rzeki Dudh Kosi.
W Phakding ( h sie tu nie czyta-)), wiosce w której się zatrzymują ci którzy wylądowali w Lukli zobaczyliśmy pierwsze grupy turystów. Rzeczywiście, jak podają przewodniki, są od nas czyściejsi i lepiej wyekwipowani. Większość ludzi spotkanych na szlaku ma przewodników i targarzy. Jeżeli jeszcze jakoś mogę sobie wytłumaczyć potrzebę zatrudniania tragarzy przez tych, którzy są fizycznie nieprzygotowani, to trudno mi zrozumieć potrzebę wynajmowania przewodnika. Grupy to zapewne muszą mieć przewodnika "w pakiecie", ale ludzie idący indywidualnie to rzadkość.
Zgubić na szlaku to się nie można . Cały czas idzie się doliną mając innych ludzi przed sobą. Naprawdę dużo jest tu tragarzy, którzy są już blisko swojego punktu docelowego.
Odcinek ten jest dosyć łatwy, spocić się można jedynie przy samym podejściu do Namche, którzy leży w olbrzymiej wnęce góry i wygląda jak olbrzymi, naturalny amfiteatr położony nad urwiskiem.
Miejsca noclegowe oscylują tu w okolicach 200 NRS. Drogi jest natomiast prysznic, bo to kolejne 200 NRS od osoby. W Namche Bazar Guest House pokój i prysznic wynegocjowaliśmy za 200.
Wieczorem poszliśmy do centrum, gdzie na kilku ulicach sa porozkładane są stargany z pamiątkami i biżuterią. Sporo jest też sklepów z podróbkami odzieży trekkingowej. My kupiliśmy sobie grube, wełniane czapki, jako że wyżej w górach bedzie na pewno zimno. Poszliśmy też do Mt. Everest Bakery, ja na ciasto jabłkowe ( czekałam na to ciasto od Jiri) a Cezary na rogala z czekoladą.
Wieczorem w naszym GH posiedzieliśmy przy kominku, generalnie w Namche było dzisiaj mokro i zimno. Kominki mają tutaj na środku jadalni- to taka okrągła metalowa "koza" z rurą idącą gdzieś w dach.