W nocy spadł śnieg i trudno było uwierzyć, że wczoraj szliśmy w samych koszulkach.
Zjedliśmy o 5 rano owsiankę i jako jedni z ostatnich ruszyliśmy na Gokyo Ri. Jest to góra nad Gokyo z której widać M. Everest.
Wejście zajęło nam ok. 2 h. Po drodze spotkaliśmy Angelę i Jono i powiedzieli nam, że Jono nie czuje się najlepiej. Zaskoczyło nas, ze nie dał rady wyjść na szczyt. Spotkaliśmy też znajomych nam kolesi w koszukach "British Expediotion to Gokyo Ri and Everest Camp". Ostatnie 15 min. pod szczytem umierali stając co 2 kroki, nawet ja ich wyprzedziłam. Koszulki jednak zobowiązują, więc jakoś wyleźli.
Niestety oczekiwany widok nam się nie ukazał, bo było dużo chmur. Czekaliśmy do 9.15, ale Everestu nie zobaczyliśmy. Mimo tego widok na dolinę wart był wysiłku. Gokyo jest malutką osadą, położoną nad turkusowym jeziorem, przylepioną do najwiekszego w Nepalu lodowca Ngozumpa.
Zeszliśmy do Gokyo i do obiadu siedzieliśmy w "szklarni". Po obiedzie zaczął mnie łamać sen, więc Cezary wyciągnął mnie na spacer na lodowiec. Oddalona o 15 min. od wioski, olbrzymia, szeroka na ok. kilometr szara masa lodu i kamieni cały czas trzeszczy i pluska. Jest tam mnóstwo mniejszych i większych sadzawek , które cały czas "żyją"-spadają do nich kamienie z brzegów.
Popołudnie spędziliśmy w salonie czytając przewodniki, rozmawiając z NZ-mi i obserwując pozostałych trekkerów (mamy tu np. Amerykanki proszące ostentacyjnie o serwetki do posiłku i naburmuszoną rosyjska gwiazdę). Na kolację kilka osób zamówiło stek z jaka, mieliśmy głupawkę zastanawiając się, czy oni wiedzą, ze w kuchni nie ma lodówki a krwi we wsi nie było widać. Rosjanie popijali jakiś lokalny alkohol, co podobno jest ostanią rzeczą jakiej powinno się próbować na tej wysokości.
NZ-cy mają plany ataku Gokyo Ri jutro rano, umówliśmy się, ze powiedzą nas, czy warto wyłazić z łóżka, czy znowu są chmury.