Z Dughli wyszliśmy o 6.30. Wypiliśmy tylko hot lemon (taki słodki cytrynowy gorący napój). Pogoda znowu była śliczna, ale było dosyć zimno. Do Lobuche doszliśmy w miarę szybko i zatrzymaliśmy się tam na owsiance. Wg przewodnika mieliśmy tam iść 2-3 godz i tyle samo do Gorak Shep. Niestety ten drugi odcinek okazał się być dużo trudniejszy. Szlak prowadzi przez lodowiec Khumbu. Ciagle się wchodzi i schodzi na kolejna góry kamieni, co przy tej wysokości jest nie lada wyzwaniem dla płuc.
W końcu dotarliśmy do Gorak Shepi mimo tego, że wszyscy nas przestrzegali przed brakiem miejsc poszliśmy do pierwszego hotelu, gdzie nie było ludzi na zewnątrz i dostaliśmy pokój za 100 NPR ( w Dughli zapłaciliśmy 300 NPR i był to najdroższy nocleg na szlaku).
Byliśmy w lekkim szoku jak popatzryliśmy na zegarek. Okazało się, ze trasę, którą wg LP robi się w 4-6 godz zrobiliśmy w 4 z plecakami na plecach i przerwą na śniadanie , o przerwach na zdjecia nie wspominąc . Na wczesny lunch zamówiliśmy sobie placki ziemniaczane posypane serem, które postawiły nas na nogi.
Przegladając obydwa przewodniki doszliśmy do wniosku, ze możemy spróbować dojść do bazy, jako, ze mieliśmy ok. 6-7 godz do zachodu słońca. Podejscie i powrót do EBC (Everest base camp) miało nam zająć ok. 6 godz.
Szlak zaczyna się na dnie wyschniętego jeziora, tuż za naszym hotelem (jest tam też lądowisko dla helikopterów) i prowadzi przez morenę lodowca. Po długim przechodzeniu przez kamienne pagórki doszliśmy na białą część lodowca, scieżka jednak nie idzie przez lód tylko dalej po kamieniach.
Po drodze minęliśmy mnóstwo ludzi i po raz pierwszych mielismy okazję zobaczyć tych.którzy szli za wszelką cenę. Na Gokyo Ri większość z tych, którzy się źle czuli po prostu nie wchodziła. Próbowali następnego dnia i zazwyczja czuli się na tyle dobrze, ze wychodzili na szczyt. Tutaj atmosfera jest zupełnie inna - jest dużo grup i każdy MUSI zobaczyć bazę...Widziliśmy grupę Czechów, których wyprzedziliśmy przed Gorak Shep i którzy byli w fatalnej formie. Jedna kobieta przystawał co 2 kroki i okropnie kaszlała. Potem zobaqczyliśmy Japonkę, która szła jak pijana, co wg lekarzy z Machhermo sugeruje obrzęk mózgu.
Generalnie dojście do bazy to chyba dla wielu kolejny punkt na mapie, który mozna sobie odhaczyć. Ludzie nie zachowują się jak normalnie na szlaku. Mało kto pozdrawia nadchodzących, nie wszyscy na nieliczne pozdrowienia odpowiadają. Ci, którzy idą wolno rzadko kiedy pozwalajaprzejść tym szybszym. No, ale gdybysmy się tak ciagneli za tymi, którzy odhaczaja kolejną atrakcję to do następnego dnia nie wrócilibyśmy bo Gorak Shep. Miałam wrazenie, że tych, którzy starsznie sie męczyli irytowali ludzie, którzy się jako tako trzymali.
Bazy są dwie. Pierwsza to kopczyk z kamieni z flagami modlitewnymi, gdzie jest napisane "Everest Base Camp 5364". Do bazy, gdzie stacjonują himalaiści przygotowujący się do ataku na szczyt trzeba isć jeszcze z pól godz. Ku naszemu zaskoczeniu nie dociera tu zbyt wielu ludzi. 90% zadawala sie symboliczną bazą. Tegoroczna EBC (każda ekipa znajduje sobie najdogodniejsze miejsce) we wgłebieniu lodowca. Kilka namiotów i tablica mówiąca, ze to pierwsza hinduska ekspedycja to cała infrastruktura. Rozmawialiśmy chwilę z panem z Nepalskiego Ministerstwa Turystyki. który tez tu mieszka i pilnuje, zeby pobyt ekipy przebiegał zgodnie z nepalskimi przepisami (cokolwiek to znaczy).
Powrót był łatwiejszy, na szczęście ludzi też było mniej na szlaku. Całość zajęła nam 4,5 godz.