Pani z naszej lodgy okazała się przemiła, oprócz tego dobrze gotuje i nakłada duze porcje. Wczoraj wieczorem kupiliśmy od niej miskę ciepłej wody i w pomieszczeniu służącym za prysznic zrobiliśmy pranie ( tylko skarpety, majtki i koszulki szybkoschnące-bawełnianych po nauczce w Namche nie ruszaliśmy). Pozwoliła nam je rowiesić w jadalni i co chwile przekładała żeby szybciej schły.
Shrita słabo mówi po angielsku, ale cały czas sie uśmiecha i jakoś się nam udawało porozumieć. Jej córka czasami tłumaczyła. Ona i jej brat chodzą do prywatnej szkoły w Kathmandu, pojechała tam w wieku 4 lat. Ich mama przyjeżdża do stolicy na zimę, dzieki temu ma okazję widywać się z dziećmi.
Niestety, opowiedziały nam też niemiłą historię- na wiosnę spało u nich 7 Polaków, przynieśli alkohol i zrobili popijawę....
Dzisiaj rano zjedliśmy pyszny chlebek tybetański z masą kakaowo-orzechową i wypiliśmy po pysznej zielonej herbatce jaśminowej (nasze wczorajsze odkrycie tutaj-wiemy jak wygląda opakowanie więc sobie kupimy do domu). Shritę tak ucieszył nasz zachwyt nad herbatką, że poczęstowała nas nią przed wyjsciem tłumacząc na migi, ze nie chce zebyśmy ją dopisywali do zeszytu. Nas to bardzo ujęło, bo nikt nas wczesniej niczym tak po prostu nie poczęstował, odwdzięczyliśmy się zostawiając napiwek, co znowu ją wzruszyło:)
Wychodząc zrobiliśmy sobie jeszcze pamiątkowe zdjęcie z rodzinką na tle ich domu.
Pierwszym przystankiem było Tenhboche, połozona na wzgórzu wioska z olbrzymim klasztorem. Zostaliśmy wpuszczeni do środka i po raz kolejny nie mogliśmy się nadziwić bogactwu barw i malowideł jakie widzieliśmy w buddyjskich świątyniach.
Każdej wizycie towarzyszy uiszczeni datku na utrzymanie świątyni połączone z wpisem do księgi,w której odnotowuje się kwotę, imię, nazwisko i narodowość.
Ścieżka w stronę Namche prowadzi przez bramę kani, która akurat była odnawiana. Człowiek, który stał na stole miał na nim rozłożone pojemniczki z farbkami i pokrywał wyblakłe malowidła na nowo.
Szlak z Tengboche do Sanasa idzie najpierw bardzo stromo w dół, prawie do samej rzeki i potem równie stromo w górę. Cezary nie mógł uwierzyć, ze idziemy w dobrym kierunku, do wyraźnie widzieliśmy drogę za Sanasa i była ona wysoko nad rzeka.
Idąc pod górę (dobrze szliśmy) soptkaliśmy duzo grup trekkingowych-świeżych, pachnących, czystych, często w białych podkoszulkach- prawie nkogo niosącego swój własny plecak. Jedna para miała na sobie niebieskie "akwizytorskie" koszule- wyprasowane nawet. Zamiast patrzec na góry gapiliśmy się na tych ludzi i staraliśmy ich sobie wyobrazić za kilka dni w Gorak Shep.
Ok. godziny drogi od Namche spotkaliśmy człowieka, którego widzieliśmy 2 dni temu w Gorak. Podał nam sojego maila prosząc o zdjęcie z Everestu, bo jego znajomi się źle czuli więc nie czekali na lepszą pogodę tak jak my. Po krótkiej rozmowie okazało się, ze Stephen pracuje w Kathmandu dla chrzescijańskiej organizacji, która pomaga dzieciom. Razem doszliśmy do Namche rozmawiając głownie o wierze. Stephen wiekszość swojego zycia spędził w róznych krajach (Gwatemala, Tajlandia, Rosja) na misjach. Jego dorosłe już dzieci zajmują się tym samym.
W Namche zakwaterowaliśmy się w hotelu tuż obok gompy i poszliśmy do centrum potwierdzić nasz odlot z Lukli. W biurze powiedzieli nam, że potwierdzić musimy na miejscu w przeddzień odlotu. Poszliśmy wiec do Namche Bakery, bo mnie kusiła szrlotka. Zamiast szarlotki na moim talerzu wylądował jednak stek z jaka. Na deser było ciasto bananowe.
Hotel w którym się zatrzymaliśmy jest niezwykle jak na te warunki elegancki. Cenowo niewiele się różni od GH-u w którym zatrzymaliśmy się idac w tamtą stronę, ale jest miło, czysto i smacznie.
Po wieczór po raz ostatni wdrapaliśmy sie na wzgórze nad wioską, gdzie jest lokalne muzeum opowiadające do czego służą poszczególne przedmioty w tardycyjnym domu oraz galeria fotografii poswięcona Hilaremu, szerpom i lokalnej ludności.