Rano poszliśmy wypożyczyć rowery. Nasi znajomi Izraelczycy (ci z Lukli) powiedzieli nam, ze okolice 20000 jezior są rzeczywiście warte polecenia, więc pojechaliśmy tam naszymi trzeszczącymi jednośladami. Pojechaliśmy do miasteczka Tadi Bazar pośród setek innych rowerzystów , bo o tej porze wszyscy gdzieś jadą. W miasteczku kolejna atrakcja- musieliśmy jechać autostradą. Tutaj po autostradach może jechać i iść wszystko co się przesuwa. My staliśmy się jednak pewnym zagrożeniem na kilkukilometrowym odcinku, bo wzbudzaliśmy powszechną sensację-każdy na nas po przyjacielsku trąbił i machał radośnie. Do krainy jezior musieliśmy wykupić bilet na 60 NRS i wjechaliśmy w las. Widzieliśmy kilka termitier, czasami małpy przebiegały nam drogę. Do wioski, która była celem naszej wycieczki było znowu kolejne kilka km. Tam zrobiliśmy kilka zdjęć i popedałowaliśmy z powrotem zahaczając w Tadi bazar o sklepik z owocami. Obciążeni kilogramem zielonych pomarańcz (pomarańczowych nie widzieliśmy, ale zielone są przepyszne)i 2 kg bananów popedałowaliśmy do Sauraha. W wypożyczalni pani skasowała nas 120 NRS za obydwa mimo ustalonej ceny 25/h za jeden rower (nie było nas 4 godz).
Wielką atrakcją o której kiedyś czytałam (m.in. w "Himalaya" M. Palina) jest kąpiel ze słoniem, która tutaj codziennie też się odbywa (Palin uczestniczył w tym w Indiach).
Spóźniliśmy się trochę, ale na szczęście kilka słonic jeszcze było nad rzeką, więc dałam się zaprosić pierwszemu który nadszedł w naszą stronę (za 100 NRS). Cała impreza trwała ok. 15 min. i polegała na tym, ze słonica weszła do rzeki, polewała mnie wodą z trąby, pozwalała po sobie łazić a najczęsciej mnie po prostu zrzucała do wody (tej samej w której widzieliśmy wczoraj krokodyla).
Mi się bardzo podobało, Cezary jednak nie chciał iść twierdząc, że zwierzę nie ma na to ochoty. Dał się jednak namówić.
Mokrzy poszliśmy do hotelu i wypraliśmy ciuchy. Po południu poszliśmy na 15-tą na przejażdzkę na słoniu po dżungli. Kilka minut później (oprócz nas jeszcze 2 Dunki)zaczęła się wielka półgodzinna ulewa. Akurat wszystkie słonie (mimo różnych pośredników rozpoczynają safari o tych samych godzinach) zeszły się koło punktu kontrolnego Parku . Wszyscy "pasażerowie" zeszli z "siodeł"i schowali sie pod dachem. "Siodło"na słonia jest zaprojektowane na 4 osoby, kwadratowe, zbudowane z materiałow łatwodostępnych. To taka drewniana klatka ze złożonym na wpół materacem pod spodem, który ochrania grzbiet słonicy. Nie jest raczej wygodna, ma tylko jakąs plecionkę pod tyłek, poza tym siedzi się w niej mając pomiędzy nogami jeden z 4 palików i kolejny pod udami. Te niewygody łatwo idą z niepamięć w perspektywie zobaczenia dżungli z grzbietu słonia.
Deszcz w końcu ustał i na nowo znaleźliśmy się w "klatce"-tym razem na przednich siedzeniach, bo Dunki zamarudziły. Jechaliśmy po mikrej i parujacej dżungli napotykając co chwilę różnego rodzaju jelonki. Widzieliśmy też pawie, dziki i coś podobne do bociana, ale wieksze. Wypatrywanego przez wszystkich nosorożca niestety w tych okolicach dzisiaj nie było. My specjalnie się tym nie zmartwiliśmy, bo widzieliśmy go wczoraj.
Cezary uświadomił mi, ze nasz wczorajszy przewodnik mówiąc "killer"(zabójca) miał na myśli "clear(ly)"(wyraźnie). To, że jak mówił planet (planeta) a miał na myśli plant(roślina) sama odgadłam.
W hotelu na szczęście zwinęli nam przed ulewą ubrania z poręczy, wiec moze przez noc doschną razem z tymi z safari.