Rano Suki przysłał po nas samochód, bo zgodnie z tardycją w przeddzień slubu nie powienien opuszczać domu (a przynajmniej wioski).
Poznaliśmy jego rodziców i siostrę. Oprócz nich w domu było juz chyba z 40 osób, które już przyjechały na wesele. Zaraz koło domu rodziców Suki wybudował dom dla siebie . Niewiele wiedział z tego jak będzie on urządzony, bo po prostu go tam nie było jak dom powstawał. Jego przyszła żona dostała odpowiedziałne zadanie urządzenia go w środku.
Dzień spędziliśmy na ogladaniu domu, w kórym odbywały się ostatnie roboty. Zwiedziliśmy też wioskę wzbudzając niesamowite zaciekawienie, ludzie wychodzili z domu, stawali na progu i po prostu sobie na nas patrzyli. Jedną z atrakcji jaką nam Suki zorganizował była "wyprawa" pod palmę kokosową, rosnącą tuż za domem. Jeden z ludzi z wioski zgrabnie wszedł po gołym pniu i strącił nam kilka kokosów. Wielkim nożem wyciął w każdym dziurę przez którą mogliśmy się napić wody kokosowej. Wbrew pozorom nie jest ona biała, nie ma koloru i smak ma bardzo deliktny i mało "kokosowy". Okazało się, że orzechy są jeszcze niedojrzałe, im dłużej dojrzewają tym więcej mają miąższu kokosowego, który potem jest wiórkowany.
Mama Sukiego ugotowała nam specjalne curry bez ostrych przypraw i oleju, jako, że nasze żołądki ciągle nie reagują najlepiej na jedzenie. Po południu poszliśmy na stację kolejową po Ivy, jej chłopaka i 2 znajomych. Ivy jest z Tajwanu i też kiedyś mieszkała z nami w Grace Houses w Birmingham.
Obserwowanie ile czasu mają na wysiadanie trochę nas zszokowało. Pociąg zatrzymał się dosłownie na kilka sekund. Ludzie wyskakiwali i wskakiwali w biegu.
Przed kolacją pojechaliśmy nad rzekę nieopodal, gdzie podobno miało być ładnie. Mimo szaleńczej jazdy (ten kierowca jest stuknięty, wszyscy jeżdżą tu strasznie, ale on jest piratem drogowym nawet jak na Hindusa) dojechaliśmy tam po zmroku. Mimo tego przeszliśmy się w ciemnościach, potem wróciliśmy do Nemo na kolację i do naszego hotelu.