Kolejna rocznica ślubu zaowocowała postanowieniem wyjazdu gdzieś do Walii na rowery. Wybór padł na Machynlleth, miasteczko w południowej części parku narodowego Snowdonia skąd mieliśmy pojechać trochę na północ, w góry, a potem nad morze.
Po trzech godzinach snu , o 6.25 odjechaliśmy wraz z rowerami z B'ham. Fajną sprawą jest to, że za przewóz rowerów nie trzeba płacić, wystarczy tylko zarezerwować dla nich miejsce.
Machynlleth okazało się maleńkim miasteczkiem. Zjedliśmy sniadanie w jednej z kilku kawiarni, w jedynym sieciowym sklepie jaki znaleźliśmy kupiliśmy wodę i mapę okolicy i popedałowaliśmy w stronę gór.
Do miejscowości Corris mieliśmy dojechać bocznymi drogami. Było bardzo przyjemnie, świeciło słońce (huraaa!) i dróżka okazała się jednocześnie szlakiem rowerowym (nr8). Po niedługim czasie dojechaliśmy do kilku domów i kierując sie strzałką, niewiele myśląc pojechaliśmy dalej. Po pewnym czasie zaczał nas niepokoić fakt, ze nikogo nie spotkaliśmy i zniknęły też oznaczenia scieżki rowerowej. Mimo tego fajnie się nam jechało i stweirdziliśmy, że nie chce nam się wracac, przynajmniej nie tą samą drogą. Przy nadarzającej sie okazji skręciliśmy w stronę góry i okazało sie, że mamy bardzo stromy i długi podjazd. Na szczycie zobaczyliśmy z oddali 2 rowerzystów i od razu poczuliśmy sie rażniej. Mając nadzieję, że scieżka przechodzi przez górę za którą jest Corris podążaliśmy raźnie dalej, tym bardziej , ze widoki na okolicę były śliczne. Niedługo później zorientowaliśmy, że zatoczyliśmy koło i po karkołomnym zjeździe, minąwszy znak "mountain biking" znależliśmy sie w wioseczce z której skręciliśmy godzinę wcześniej. Znak na ściezkę nr 8 był 2 metry dalej.
Po tej miłej aczkolwiek intensywnej rozgrzewce bez problemu znależliśmy Corris, uroczą wioskę w dolinie, a nastęonie zaliczylismy kolejną rozgrzewkę, znowu jadąc w złą strone. Na szczęscie tym razem po asfalcie, ok 4 km w jedną strone.
Wróciliśmy do Corris i tym razem pojechaliśmy w dobrą stronę, sporo pod górkę, zeby potem zjechać do miejscowości z której prowadzi szlak na Cedar Idris. Po namyśle stwierdziliśmy, ze nie zdążymy dojechać do wioski, w której miesliśmy spać, bo trasa na górę zajmuje 5 godz. Posiedzieliśmy chwilę na rozstaju, pogadaliśmy z kierowcą autobusu i pojechaliśmy w stronę Abergynovyn, gdzie miał być jedyny pub w którym można coś zjeść w okolicy.
Pub był, ale jedzenie mieli zacząć serwowac za 2 godz. więc poszliśmy to kawiarni w której mieli rzekomo podawać "home made food". rzekomo, bo w każdym pubie w Londynie czy B'ham wszystko jest niby home made, a w rzeczywistości wszystko to mrożonki. Tutaj jednak doznaliśmy szoku, bo dostaliśmy prawdziwa zupę (przed chwilą skończyli robić), przepyszną bagietkę i panini. Nie wiem, czy tak byliśmy głodni, czy naprawdę wszystko było tak dobre, ale rozkleiliśmy się tam z zachwytu. Starsza pani, która nas obsługiwała była naszym zachwytem równie zachwycona:)
Po posiłku skręciliśmy w boczną drużkę, gdzyż chcieliśmy zobaczyć ruiny zamku. Dostałam głupawki, bo przejeżdżaliśmy koło ścieżki na zamek i Cezary mimo, ze go zawołałam pojechał dalej. Jak zobaczyłam jak stroma jest górka z której zjeżdża stwierdziłam, ze nie będę go gonić, tylko poczekam. Wrócił za 5 minut, ledwo żywy, mówiąc mi, ze lepiej, żebym miała dobry powód na to, ze zostałam. No cóż, miałam, przegapił zamek:)
Ktoś, kto tam kiedyś mieszkał mial piękny widok, niestety do dnia dzisiejszego niewiele z zamku pozostało. Zrobiliśmy kilka zdjęć i pojechaliśmy w stronę Dolgoch, wioski w której umówliśmy się telefonicznie na nocleg w bunkhousie.
W Dolgoch przeżyliśmy szok. Nie ma tu żadnego bunkhausu, tak powiedziała babcia, której spytałam. Najbliższy jest w Corris. Człowiek, do którego dzwoniłam jest zdezorientowany, dzwoni do mnie ponownie, żeby mi powiedzieć, że jesteśmy nie w tej wiosce. Hostel nazywa sie Dolgoch, ale jest 23km stąd. Po krótkim zastanowieniu postanawiamy jechać do Corris. Do zachodu słońca mamy 1h20min i 17 km, z czego kilka km to morderczy wyjazd pod górę. Okazało się, ze wbrew pozorom dysponujemy sporym zapasem sił. Na rozstaju dróg wypiliśmy na spółkę red bulla, majac nadzieję, ze doda nam sił pod górę.
Dojechaliśmy. znależliśmy bunkhouse, w którym nie było miejsc ,ale był pub. W wiosce jest jeszcze schronisko młodzieżowe, w którym były miejsca w pokojach wieloosobowych. Dziewczynki z dziewczynkami a chłopcy z chłopcami.
Poszliśmy do pubu mając nadzieję, ze można wybrac tu jakąs gotówkę, bo hostel okazał sie kilka funtów droższy od spodziewanego bunkhousa. Pytając wywołaliśmy lekkie zdziwienie i okazało sie ze jutrzejszy dzien musimy zaczac od wyprawy do miasta, do bankomatu. Pan w pubie chcial nam postawic piwo, ale nie chcieliśmy go naciągać mówiac, ze i tak bedziemy musieli pojechac i tak. On nas za to naciągnął na sympatyczną rozmowę.
Noc romantycznie spędziliśmy każde w innym pokoju...