Punktem pierwszym rano był wyjazd do MAchynlleth po gótówkę. Zjedliśmy na sniadanie przedwczorajsze drożdzówki, wypiliśmy kawę i ubrani w kurtki przeciwdeszczowe ( Cezary dodatkowo w spodnie, ja w ostatniej chwili nic nie znalazłam nic co miałoby tyłka też z przodu) wyciągnęliśmy rowery spod daszku i ruszliśmy w dół do miasta. Co zabawne głowną drogą cały czas jest w dól, boczna pół na pół.
Kupiliśmy makaron, kawalek mięsa i sos słodko-kwasny, który po powrocie ugotowaliśmy na szybki obiad. Niestety był delikatnie mówiąc niesmaczny, no ale byliśmy głodni...
Pożegnaliśmy sympatycznego gospodarza i pojechaliśmy z powrotem do Machynlleth. Niespiesznie pokrecilismy sie po miasteczku, zobaczylismy budynek pierwszego walijskiego parlamentu (zamkniety niestety)i wjechalismy do parku naprzeciwko. Park jest maly, ale okazalo sie, ze wychodzaca z niego sciezka rowerowa dokads prowadzi. Tak dojechalismy do Derwenlas (tak troche slowiansko ta nazwa brzmi), gdzie sciezka sie skonczyla, ale byla jakas waska drozka w gore. Tak wyjechalismy na gorke z owcami i dobrym widokiem na okolice. Owce sie wszystkie posikaly na nasz widok, zbiorowo. One juz tak chyba maja, ze jak sie wystrasza to musza siku...Niebo tez troche sobie popuscilo.
Posiedzielismy dosyc dlugo patrzac sobie z gory na okolice i pojechalismy z powrotem z zamiarem zjedzenia czegos cieplego. Zjedlismy po cheesburgerze z frytkami w jakims dziwnym miejscu i dla odmiany pojechalismy zwiedzic okoliczny cmentarz. Tak sie jakos doturlalismy do wieczora, wsiedlismy w pociag i w nocy wyladowalismy w B'ham.