Planowaliśmy pobudkę na 6.15, ale obudziliśmy się dużo wcześniej, bo gospodarze hałasowali charkając i trzaskając drzwiami.
Po śniadaniu (pyszny ten chlebek, w zasadzie taki placek smażony na głębokim tłuszczu) i pamiątkowym zdjęciu wyruszyliśmy na szlak w stronę Shivalaya. Od samego początku pytaliśmy się ludzi jak mamy iść, bo scieżek było wiele i w róznych kierunkach. Na szczęście ludzi też było dużo, więc zgubiliśmy się kilka razy, ale jak n ie byliśmy pewni to nie ruszaliśmy się z miejsca dopóki ktoś nie nadszedł.
Nie sprawdzaliśmy czasu przed, ale do Shivalaya doszliśmy w ok. 4 godz. Doszliśmy na 12-tą, a myśleliśmy, że jest koło 14-tej. Tam zatrzymaliśmy się na obiad, doszli też do nas N.Zelandczycy i zjedliśmy razem. Lonely Planet poleca to miejsce na pierwszy nocleg. My poszliśmy dalej (słuchając tutaj Kurczaba), zaczynając od bardzo stromego podejścia , w stronę szkoły w Sangbadanda i dalej do osady na przełęczy Deorali. Podejscie było długie i w strugach deszczu (monsun jeszcze nie odszedł na dobre).
Po drodze spotkaliśy dwóch podpitych kolesi chcących od nas kasę. Trochę się ich przestraszyliśmy, ale na szczęscie nadeszli jacyś tragarze więc idąc za nimi czuliśmy się bezpieczni. Byliśmy już zmeczeni i myśleliśmy spać na przełęczy, ale znowu spotkaliśmy Angelę i Jono, którzy powiedzieli nam, że idą w dół do Bhandar (1h15min).
Po herbacie i pogawędce z Francuzem, który już z gór wracał zdecydowaliśy się pójść z nimi. Razem zatrzymaliśmy się w lodge, gdzie miał być niby hot shower a było wiadro z gorącą wodą przy świeczce. My skorzystaliśmy, N.Z.-cy wymiękli. Na kolację zjedliśmy makaron z podsmażanym jajkiem . Za budynkiem stoi monastyr, któremu rano mamy nadzieję się bliżej przyjrzeć.
Rodzina, u której zatrzymaliśmy się jest dosyć zabawna. Każdy jej członek przynosił co innego na stół a potem to samo było ze zbieranie talerzy. Wszyscy cały czas chichotali...