Jadąc do Porto Torres odszukaliśmy Roccia dell’Elefante-skałę w kształcie słonia, której zdjęcie znaleźliśmy w internecie przed wyjazdem. Zboczyliśmy do położonego na stromym zboczu miasteczka Castelsardo, z zamkiem na szczycie góry i portem u jej stóp. Podczas, gdy my podziwialiśmy panoramę w stronę zamku zbliżał się korowód samochodów. Kiedy można już było rozpoznać, że to orszak ślubny starszy pan stojący obok nas popatrzył na Cezarego i jęknął ”catastrofale”...
W Porto Torres skupiliśmy się na podziwianiu promów.
Po południu pojechaliśmy w stronę Alghero, a dokładnie półwyspu Cappo Caccia, który widać z miasta. Zaplanowaliśmy zjeść tam kolację i pobyć sobie z dala od ludzi podziwiając okolicę w świetle zachodzącego słońca. Nasz plan wydawał się doskonały do momentu kiedy słońce zaczęło chować się za horyzontem, wtedy pojawił sie autokar pełen młodych Niemców. Powyciągali komórki, porobili zdjęcia i równie nagle jak się pojawili tak zniknęli. Chwilę to trwało zanim otrząsnęliśmy się z szoku, ale doszliśmy do wniosku, że latem nawet nie moglibyśmy pomarzyć o chwili samotności w tym miejscu.
Na pólwyspie znajduje się też Grotta Verde, jedna z ważniejszych atrakcji Sardynii, niestety my przyjechaliśmy tam zbyt późno i była już zamknieta(cena 12 €).
Naszym ostatnim zadaniem było odszukanie człowieka, który dał nam swoją wizytówkę pierwszego dnia, potrzebowaliśmy noclegu na 2 ostatnie noce. „Dziadek” okazał się jedną z niewielu osób które spotkaliśmy na wyspie mówiących po angielsku. Pracował przez 10 lat w Londynie i za zaoszczędzone pieniądze kupił kilka mieszkań które wynajmuje turystom.
Na zakończenie dnia poszliśmy do prawdziwej włoskiej restauracji (podobno poznaje je się po tym, że przychodzą tam miejscowi całymi rodzinami) na rybę, pizzę i wino.