Z naszego hobbit (hobbitu?) widać wieżyczke na wzgórzu, która poszłam obejrzeć z chłopakami rano. Okazało się, że ten interesujący budyneczek z początków 19-go wieku, to... gołębnik (http://www.sobt.co.uk/2011/10/mounthooly-doocot.html).
Na szczęście atrakcje w nieodległym Fraserburgh okazały sie troche bardzie ciekawsze.
Karta Historic Scotland zachęciła nas do zwiedzenia muzeum latarni morskich, które było bardzo interesujące. Obok było visitors centre-jak dla mnie to fenomen Szkocji, każda miejscowość ma swoje visitors centre, w którym można dowiedzieć się cos o okolicy, zazwyczaj są zrobione pod dzieci i często są za darmo. Do tego zapłaciliśmy wstęp, ale było w srodku troche zabawy, mogliśmy np. wejść na łódz i przerzucać ryby z łódki na brzeg, dzieci były zachwycone. Stefek niechcący wyniósł książke o pociągach, ale wrocilismy się i oddaliśmy :)
W miasteczku jest port rybacki i udało się nam, przypadkowo, znaleźć sklep ze świeżymi rybami, które wyladowały wieczorem na grilu. Wygladał troche jak z lat 80-tych, ale ruch był spory.
Polski sklep nieopodal i najwieksza polska półka w Tesco jaką widzieliśmy w UK utwierdziły nas w przekonaniu, że sporo Polaków pewnie pracuje przy przetwórstwie i pakowaniu ryb.
Pogodna wczoraj i dzisiaj przechodzi nasze oczekiwania, 25C zaprowadziło nas na sliczna plażę, na której spędziliśmy wiekszosc popołudnia. Stefek zapełnił plażę rysunkami pralek a Antek zjeżdżał z wydmy.
Wieczorem przyszedł deszcz i nasze dzieci, ku naszemu zdumieniu, poprosily o papier i kredki i spedzily wieczór na rysowaniu.