Dzień rozpoczęliśmy śniadaniem wielkanocnym, z jajami, kiełbasą i innymi polskimi przysmakami (zabrzmiało to tak jakby nie bylo tu jajek). Kolejnym punktem dnia bylo pójście do kościoła, który znależliśmy w centrum Buxton. Oczywiście wzbudziliśmy zaciekawienie miejscowych, a ksiądz który wszystkich żegnał przy wyjściu wyraził radosną nadzieję, ze nam się podobał ich "dziwny" obrządek. Podobał się.
Punktem numer 3 było zapakowanie Krystka do autobusu do Derby, ponieważ Krystek, który zawsze ma jakieś niezwykłe ważne i tajemnicze zobowiązania musiał się z jednego z nich wywiązać.
Po widowiskowym pożegnaniu pojechaliśmy na coś co się nazywało Froggat Edge, polecona Oli przez kogoś kto jest czyimś "nieoficjalnym" i podobno po okolicach dużo chodził. Niestety, albo poszliśmy w złe miejsce, albo "nieoficjalnego" gust minał się z naszym. A moze poprostu po widokach z dnia poprzedniego trudno dyło nas zachwycić.
Pojechaliśmy więc do Hope i z miasteczka poszliśmy na szczyt Win Hill. Zachęceni tym, ze poszło nam dosyć łatwo i zdopingowani rozmową z dwiema kobietami, które biegały sobie po okolicy(!) postanowiliśmy pójść na sąsiednią górkę. Mimo tego, że wysokości nie są oszałamiające to musieliśmy przejśc dosyć duże odlegości.
Musieliśmy zejść do doliny, zeby wspiąć się na kolejny szczyt, Losehill Pike. Zachęceni tym, że możemy dojść do Mam Tor (pierwsza nasza zaliczona tu górka) nie schodząc już niegdziepostanowiliśmy spróbować. poszło nam nnawet nieżle, najgorszym etapem okazał się powrót z Blue John do Hope, gdzie została biedronka. Na szczęscie nie musiliśmy iśc asfaltem tylko była ścieżka wzdłuż potoku.
Bardzo mi sie podoba tutaj, ze szlaki biegna często przez czyjeś pola. Ogrodzenia są "zamontowane na stałe", czyli często zbudowane z kamienia. Pomiedzy jedny a drogim polem sa przejścia ponad tymi ogrodzeniami, tak żeby owce nie przełaziły a ludzie mogli.